I Miasto Węży
Obudziłem się. Przez chwilę z zamkniętymi oczami zastanawiałem się, co to mogło być.
Jeśli ze snu wyrwał mnie trzask łamanej suchej gałązki lepiej uśpić czujność wroga i dalej
pozostawać w bezruchu z zamkniętymi powiekami. Mijały minuty jednak żaden obcy dźwięk nie
dochodził do moich uszu. Nagle uświadomiłem sobie, co mnie zbudziło. Moje nozdrza drażnił
okropny zapach. Na pewno nie była to woń życia. Mieszanina siarki i rozkładających się części
roślin zalegała w każdej niecce tej bezdusznej krainy. Teraz ten śmiertelny odór razem z mgłą
podnosił się, a z rzadka padające promienie słońca jakby zachęcały gnijące sitowie do
wydzielania jeszcze bardziej intensywnego zapachu. To nie mógł być piękny poranek.
Z trudem otworzyłem zaropiałe powieki. Wyjąłem bełt z leżącej przy moim boku
niewielkiej kuszy i zwolniłem spust. Przeciągnąłem się i spróbowałem rozprostować moje
skostniałe dłonie i nogi. Przez te cholerne gnomy nie mogłem nawet rozpalić ogniska w nocy.
Zresztą nie wiem, czy znalazłbym tutaj wystarczająco suche drewno. Zacząłem się zastanawiać,
co w ogóle mnie przywiodło w te złowrogie strony. Legenda, bajania starej baby, a może mój
własny obłęd? Od tygodnia już błąkam się po tych bagnach. Mój koń odmówił posłuszeństwa,
gdy tylko poczuł woń błotnych rozlewisk. Musiałem puścić go luzem, a sam wybrać się pieszo.
Dzisiaj mój żołądek pewnie nie pozwoliłby już drugi raz na podjęcie takiej decyzji. Od tych
wszystkich korzonków i obleśnych stworzeń, które podobno są jadalne, można dostać szału.
Żadnej kobiety i suchego kąta pod dachem w odległości siedmiu dni pieszo. Chyba jakoś inaczej
wyobrażałem sobie koniec świata.
Spakowałem wszystko do plecaka, przytroczyłem kuszę do pasa i wyruszyłem dalej.
„Wężowi ludzie, też coś!” – pomyślałem. Dlaczego mieliby akurat urządzić sobie pielgrzymkę
do Margonem? Znam kilka przyjemniejszych miejsc. Zresztą wszystkie są przyjemne, wszystkie
z dala od tych bagien. Ostrożnie stąpając po grząskiej ścieżce snułem dalej moje rozważania.
Przecież taka liczba ludzi nie może się zapaść pod ziemię. Zawsze jest jakiś handel, mało która
wioska jest samowystarczalna. A nawet gdyby, to młodzi muszą się gdzieś wyszaleć, poznać
nowe dziewczyny. Jak kamień w wodę. Wielki przywódca i ludzie, którzy ujarzmili węże.
Zawsze mnie zastanawiało, jak to możliwe, że z niektórych śmiertelnych trucizn można wykonać
lekarstwo. Widziałem parę osób ukąszonych przez jadowitego gada. Naprawdę żałosny widok i
cała ta powolna agonia. Nie wiem, czy pozwoliłbym leczyć siebie takim paskudztwem. Może
warto podsumować fakty. Ludzie mówili o Palmazaku i kilkudziesięciu uchodźcach
posiadających tylko podręczny bagaż, którzy przywędrowali w te strony jeszcze przed wojną
magów. Myślę, że gnomy nie są na tyle inteligentne, ani nie mają takiej siły, by zgładzić bez
pozostawienia śladu taką grupę ludzi. Choć szkielet, który odnalazłem wczoraj na pewno
dowodził ich kunsztu w niesieniu rychłej śmierci. Kości były bielusieńkie, a spod obojczyka
wystawał bełt, który tego nieszczęśnika przybił do drzewa. Czy to możliwe, że ci wężowi
czarownicy znikli całkowicie po Wojnie Magów? Przecież wielu podkreślało ich zasługi przy
dostarczaniu mikstur, opatrunków i leków. Jednak podobno odraza przed ich odmiennością
przezwyciężyła nawet wdzięczność ludzi. Chyba nie mógłbym zaszyć się w takiej dziczy. Czy w
ogóle ktoś był w stanie mieszkać w takim miejscu? Obejrzałem kilka małych wysepek pośrodku
rozlewiska. Zdążyłem zobaczyć jeszcze ogromny ogon, pewnie równie ogromnego właściciela,
który zsuwał się do wody. Lepiej oddalę się stąd czym prędzej. Nie natrafiłem pośród tych
torfowisk na żadną wydeptaną mocniej ścieżkę, na jakikolwiek trop człowieka lub chociażby
ślad jego zamierzchłej egzystencji. Zmęczony przysiadłem pod drzewem, którego korzenie wyglądały w miarę stabilnie. Na
myśl przyszły mi legendy opowiadane przez różnych podróżników i bardów. Z tego, co
pamiętałem uciekinierzy zajmowali się łowieniem węży i różnych innych jadowitych stworzeń,
których jad był wykorzystywany w miksturach. Magowie bardzo chętnie zaopatrywali się u nich
właśnie w te składniki. Wielowiekowa tradycja dała wężowym ludziom odporność na wiele
jadów i trucizn, po części dlatego, że budowali zamknięte enklawy, a ich dzieci wybierały sobie
małżonków z ich własnego ludu. Idea izolacji nie była najlepsza, byli często oskarżani o
sprowadzanie klęsk żywiołowych. W końcu fala nienawiści zmuszała ich do opuszczenia swoich
siedzib.
Znalazł się tylko jeden przywódca, który poważył się na zjednoczenie łowców węży,
zgromadzenie ich w jednym miejscu i wędrówkę ku lepszej przyszłości i miejscu, w którym już
nigdy nikt im nie zagrozi. Jego imię brzmiało Palmazak. Różne źródła różnie go opisują, ale
jedno jest pewne – miał charyzmę. Ludzie poszli za nim, choć właściwie nie wiedzieli dokąd.
Częściowo byli przyzwyczajeni do koczowniczego trybu życia, przenosząc się z miejsca na
miejsce w chwili, kiedy już miejscowi nie dawali im spokoju. Palmazak codziennie wysyłał
kilku zwiadowców, którzy następnie powracali z wieściami na temat terenów leżących przed
nimi. Niestety najczęściej przynosili oni złe wiadomości: o zamieszkałych terenach, pustyniach,
miastach. Widzę oczami wyobraźni tą kawalkadę pełną wrzeszczących dzieci, udręczonych
matek i zakurzonych twarzy mężczyzn. Wszyscy ci ludzie poruszali się w żółwim tempie ku
południowym granicom Margonem. Podobno właśnie wtedy omijając łukiem Tuzmer i Thuzal
natrafili na bagna. Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie wyobrazić sobie desperację ludzi,
którzy zamierzają zamieszkać pośród tych moczar. Przebywam tu dopiero od tygodnia, a już
znienawidziłem je do reszty.
Nie ma co gdybać. Pociągnąłem łyk z bukłaku z wodą. Ta też się kończy, trzeba wracać
lub znaleźć jakieś czyste źródło, co będzie graniczyło z cudem w tym miejscu. Choć z drugiej
strony drzew przybywa, jakbym zanurzał się bardzo powoli w gęstniejący las, a nad okolicą
górują nieodległe szczyty. Wtem kątem oka coś zauważyłem. Błyskawicznie przysiadłem. Od
kilku dni nie widziałem gnomów, ale zdawało mi się, że to było coś jakby błysk ostrza miecza.
Mój umysł zaczął pracować na przyśpieszonych obrotach, poczułem, jak krew zaczyna szybciej
krążyć w żyłach, a zmysły się wyostrzają. Przygotowałem kuszę i powoli posuwałem się w
stronę miejsca, gdzie zauważyłem odblask. Broń gnomów nie należała do najlepiej
wypolerowanej, ale trzeba mieć się na baczności. Pojedynczych można ominąć lub zwieść, ale z
grupą już nie będzie tak łatwo. Stawiałem kroki bardzo uważnie, by grząskie trawy nie
wydawały żadnych dźwięków, co jakiś czas przystając i nasłuchując. Zdawało mi się, że mam
przed sobą niewielką polanę, kiedy doszedł mnie jakiś dziwny odgłos. Coś jakby chlupanie
wody i... śpiew? Skrywając się w kępie krzaków wyjrzałem bardzo ostrożnie na polanę nie
spuszczając palca ze spustu kuszy. Najpierw dostrzegłem chatę ze szklanymi oknami wykonaną
z umiejętnie połączonych drzewnych bali. Zupełnie nie pasowała do szałasów gnomów, które
gdzieniegdzie widywałem. To była zupełnie inna estetyka. Najbardziej zdziwiła mnie osoba,
która stała nad brzegiem niewielkiego bajorka i używając tarki prała jakieś rzeczy. Piękna,
młoda kobieta pochylała się głęboko nad wodą, a rozchełstana koszula ukazywała jej kuszący
dekolt i kształtne piersi. To właśnie ona nuciła jakąś rzewną melodię. Powoli wyprostowałem się
nie spuszczając oka z tego pięknego zjawiska. Kobieta najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z
mojej obecności dalej spokojnie oddając się codziennym czynnościom. W pewnej chwili
wyprostowała się, jakby chciała dać odpocząć swojemu kręgosłupowi i zobaczyła mnie.
Wyglądała przez chwilę na trochę oniemiałą. Nie wykonałem żadnego ruchu, lecz ona rzuciła
pranie do wody i pobiegła szybko do domu zatrzaskując za sobą drzwi.
Wydawało mi się, że przez chwilę mignęło mi coś zielonego w jej dekolcie. Te bagienne
korzonki wyraźnie mi nie służą. Dopiero teraz rozejrzałem się po okolicy. Było widać ślady
wycinki drzew i chyba jakieś doły, z których wybierano piasek lub żwir. Na wzgórzu
zobaczyłem nagrobki. „Czyżby ci słynni wężowi ludzie właśnie tutaj żyli?”. A może to kolejna
enklawa taka, jak Eder. Choć ta dziewczyna na rozbójniczkę mi nie wyglądała... Zacząłem
powoli poruszać się brzegiem polany, mając za plecami las lub skały, obchodziłem drewnianą
chatę i udawałem się w głąb czegoś, co coraz bardziej przypominało osadę. Spoza drzew
wysuwały się dachy kolejnych domów postawionych bardzo gęsto. Widać było wydeptane
ścieżki i ubitą drogę.
Rozbroiłem kuszę i pomyślałem, że jeśli będę się tak skradał to pewnie zaraz ktoś mnie
tutaj zastrzeli. Postanowiłem przejść środkiem. Idąc drogą widziałem kolejnych mieszkańców,
którzy wychodzili na progi swoich domów. Każdy właściwie był zbudowany trochę inaczej -
jedne były całkiem drewniane inne na podmurówkach, różniły się kryciem dachu. Były raczej
niewielkie i gęsto rozstawione. Przyglądając się ukradkiem mieszkańcom nie miałem już
żadnych wątpliwości. Niektórzy mieli żółte świdrujące oczy z wąskimi źrenicami, jak węże.
Kilku miało na dłoni lub ramieniu łuski, jakby były częścią ich skóry. Posuwałem się powoli,
jakby nigdy nic. Obserwatorów ciągle przybywało, dało się słyszeć ciche syczenie albo może
wyobraźnia mnie ponosiła. Wtem mężczyzna w sile wieku zastąpił mi drogę. Przyjrzał mi się
uważnie. Nagle zdałem sobie sprawę, że mogę nie znać języka, jakim oni się posługują. Skoro
przybyli z oddali i żyją w izolacji to mogą używać narzecza, o którym nawet nie słyszałem.
Pokazałem otwarte dłonie trzymając je z dala od przypasanej kuszy i krótkiego miecza.
Chciałem pokazać, ze nie mam złych zamiarów. Mężczyzna przemówił niskim, wolnym od
jakiegokolwiek akcentu głosem:
- Witaj! Jestem Presztrek, miejscowy... hmm... przywódca. Chyba tak nazywacie tą funkcję.
Dawno tu nikt nie dotarł. Wejdź do mojego domu. Porozmawiamy o celu twojej wizyty...
- Jestem Trajnalok, łowca i mag. Przywiodła mnie tu ciekawość, ale nie pogardzę
porządnym mięsnym posiłkiem...